Baranovski – Luźno. Wciąż pamiętam, jakie wrażenie wywarł na mnie ten numer, gdy pierwszy raz na niego wpadłam. Wydawałoby się, że równie energetycznych i uśmiechniętych kawałków można znaleźć na pęczki, ale Luźno swoim właśnie luzem czaruje jak mało co. Porcja świetnego, chwytliwego popu urozmaiconego o lekko funkowe zagrywki.
Ania Dąbrowska – Charlie, Charlie. Kilka lat wstecz bardzo zachwycałam się piosenką Ani Dąbrowskiej i teraz, po długiej przerwie, robi ona na mnie podobne wrażenie. Uwielbiam niespieszny, podszyty smutkiem rytm i pełen zawodu, krzywdy, rozżalony wokal. Zaryzykuję stwierdzenie, że to najlepsza (a przynajmniej moja ulubiona) kompozycja w dotychczasowym dorobku artystyki.
Natalia Przybysz – Nazywam się Niebo. Wraz z pierwszymi cieplejszymi promieniami słońca w moich słuchawkach na dobre rozgościł się utwór Natalii Przybysz. Niewiele piosenek jest w stanie wywołać u mnie tyle pogody ducha i uśmiechu, co Nazywam się Niebo. Nie da się przejść obojętnie obok takiej ilości ciepła oraz lekkości zamkniętych w kilku minutach.
MØ – Beautiful Wreck. Kolejny wyluzowany, sielski numer w dzisiejszym zestawieniu. Zapałałam do Beautiful Wreck sympatią całkiem niedawno, ale niemal od razu. Przestrzenna, beztroska melodia bezbłędnie brzmi z zachrypniętym głosem MØ; zdaje się, że całokształt będzie się rewelacyjnie komponował z letnimi zachodami słońca.
Vök – Spend The Love. Ta islandzka formacja długo stanowiła dla mnie zagadkę. Wiele o niej słyszałam, ale nigdy szczególnie nie ciągnęło mnie, by zapoznać się z ich dyskografią. Ale stało się, posłuchałam co nieco. Najnowszy album grupy, In The Dark, przemawia do mnie w całości, jednak najbardziej polubiłam taneczne, głębokie Spend The Love, które bardzo przyjemnie buja.
Calvin Harris ft. Sam Smith & Jessie Reyez – Promises. Byłam zaskoczona, gdy dowiedziałam się, że za singlem Promises stoi Calvin Harris, którego twory kojarzą mi się z nudną i bezmyślną rąbanką. Tymczasem piosenka jest mocno osadzona w klimacie lat 70., co jest bardzo udanym zabiegiem. W połączeniu z charakterystycznym wokalem Sama Smitha Promises jest naprawdę przyjemne.
Billie Eilish – bad guy. Tak jak zmęczona jestem wszechobecnością Ariany Grande, tak powoli zaczynam mieć dość hype'u na Billie Eilish. Odrzuca mnie jej postać i poza, którą przybrała. Niemniej debiut jej jest całkiem niezły; zostało mi w pamięci kilka pozycji, przede wszystkim ciekawe, mroczne bad guy, kojarzące się nieco z Lorde.
Fajnie widzieć MO.Zdążyłam już zapomnieć, że wydała w 2018 nową płytę, a z tego co pamiętam, robiła niezłe wrażenie.
OdpowiedzUsuńTe starsze kawałki Ani są o niebo lepsze od nowych :/
Nowy wpis na https://the-rockferry.pl/
Chętnie wracam do "bad guy" i "Promises". Znowu przypomniałaś mi, że miałam przesłuchać ostatni album MØ...
OdpowiedzUsuńU mnie nowy wpis, zapraszam i pozdrawiam. :)
"Zbiór" i "Luźno" zapowiadają ciekawy album Wojtka Baranowskiego. A co do Billie, zapraszam na recenzję jej albumu :)
OdpowiedzUsuńhttps://scarlett95songs.blogspot.com/
Zakochałam się w 'promises' :)
OdpowiedzUsuńPromises nie da się uniknąć,ciągle grają w radiu ;)
OdpowiedzUsuń"Luźno" jakoś za bardzo kojarzy mi się z Mrozem, ale to oczywiście nie zarzut, tylko skojarzenie ;) Natomiast Billie Eilish mnie męczy, choc też muszę przyznać, że "bad guy" jest całkiem spoko :)
OdpowiedzUsuńZapraszam na nowy wpis i pozdrawiam :)