Swoją twórczością The
Weeknd zdołał podbić serca wielu ludzi na całym świecie, ale ja
nigdy się do nich nie zaliczałam. Dlatego też wieść o wydanej
niespodziewanie EPce przyjęłam obojętnie, lecz liczne głosy pełne
zachwytu skutecznie zachęciły mnie do zapoznania się z My Dear
Melancholy,. I teraz z czystym sumieniem mogę powiedzieć, że
rozumiem tak pozytywną reakcję na nowe utwory artysty.
Z okładki albumu spogląda
na nas przygnębione, diabelsko smutne oko Abla, które spowite jest
w ciemności – obrazek idealnie pasuje do tytułu, który z kolei
fantastycznie odzwierciedla charakter nagrań. Na płycie panuje
mroczny, tajemniczy, nomen omen melancholijny nastrój, potęgowany
przez przygnębiony, pełen rozpaczy i żalu wokal The Weeknd. Jako
że śpiewa on o swoich ostatnich niewesołych przeżyciach miłosnych
– nie mógł brzmieć inaczej.
Już na samym początku
przygody z nowym wydawnictwem Kanadyjczyka mamy do czynienia z
najlepszym utworem w stawce. Call Out My Name jest świetnie
skonstruowanym kawałkiem; spod tej genialnej warstwy muzycznej ostro
przebija się emocjonalny wokal, którego nie sposób zignorować. W
połączeniu z rozciągniętym bitem brzmi on rewelacyjnie i trudno
się od tej piosenki uwolnić. Obcując z tak dobrym utworem już na
samym starcie, istnieją małe szanse, że następne będą w stanie
zadziałać na nas tak samo, jak inauguracyjna kompozycja. I
rzeczywiście tak się dzieje.
Mimo wszystko każda z
kolejnych piosenek ma w sobie coś, co wyróżnia ją spośród
pozostałych. Najbardziej rzucają się w pamięć utwory
współtworzone z Gesaffelsteinem, czyli I Was Never There oraz Hurt
You. Pierwszy z nich odznacza się dwojaką konstrukcją – w pewnym
momencie powolny, rozleniwiony rytm zmienia się w wyraźniejszą,
groźniejszą tonację. Z kolei Hurt You jest chwytliwym numerem z
bujającym bitem, który chętnie się zapętla i podśpiewuje wraz z
The Weeknd.
Nie chcę za bardzo ganić
pozostałej części płyty – bynajmniej. Jednak porównując ją
do Call Out My Name, dalsze kawałki wydają się po prostu poprawne.
Bez zbędnych fajerwerków, okrzyków zachwytu i melomańskiego
rozgorączkowania. Niemniej nie można powiedzieć, że są złe.
Tworzą spójną całość, której słucha się niesamowicie
przyjemnie i płynnie, kiwając głową w rytm bądź przytupując
nogą. Choć to dla mnie trochę za mało.
My Dear Melancholy, to
album równy, zwięzły i łatwy w odbiorze. Rozumiem zarzuty o nudę
i wtórność, które gdzieniegdzie przebijają się spomiędzy fal
fascynacji tym krążkiem. Rozumiem, że ta spójność może
odrzucać i zachęcać do trzepnięcia EPki w kąt. I pomimo że mym
zdecydowanym faworytem jest Call Out My Name, nie mogę wiele odjąć
ogólnej prezencji krążka. On jest po prostu dobry. Nieprzesadnie
wybitny czy nie wiadomo jak rewelacyjny, ale porządny. Na tyle
porządny, że przekonałam się do muzyki The Weeknd. Jestem też
przekonana, że przecinek na końcu tytułu nie znalazł się tam
przypadkowo. Czekam na longplay.
★★★★★★★☆☆☆
po-słuchaj: Call Out My Name, I Was Never There, Hurt You
Jak dla mnie, ta EPka to bardzo fajna sprawa i nie rozumiem zarzutów o nudę i wtórność. A "Call Out My Name" to w ogóle wyższa szkoła jazdy i totalnie mną ten utwór zawładnął :)
OdpowiedzUsuńPozdrowienia + nowy wpis u mnie, zapraszam :)
Nie przedpadam za jego osobą i twórczością, ale ten minialbum polubiłam bardzo szybko. "Call Out My Name" to jedna z moich ulubionych piosenek tego roku.
OdpowiedzUsuńNowy post. Zapraszam
https://scarlett95songs.blogspot.com/
Epka przypomniała mi stare, dobre czasy, kiedy wychodziła Trylogia i Kiss Land. Takiego Weeknda lubię :)
OdpowiedzUsuńNowy wpis na https://the-rockferry.pl/