środa, 9 maja 2018

re-cenzja #27: The Weeknd – My Dear Melancholy, EP (2018)

Znalezione obrazy dla zapytania the weeknd my dear melancholy
Swoją twórczością The Weeknd zdołał podbić serca wielu ludzi na całym świecie, ale ja nigdy się do nich nie zaliczałam. Dlatego też wieść o wydanej niespodziewanie EPce przyjęłam obojętnie, lecz liczne głosy pełne zachwytu skutecznie zachęciły mnie do zapoznania się z My Dear Melancholy,. I teraz z czystym sumieniem mogę powiedzieć, że rozumiem tak pozytywną reakcję na nowe utwory artysty.

Z okładki albumu spogląda na nas przygnębione, diabelsko smutne oko Abla, które spowite jest w ciemności – obrazek idealnie pasuje do tytułu, który z kolei fantastycznie odzwierciedla charakter nagrań. Na płycie panuje mroczny, tajemniczy, nomen omen melancholijny nastrój, potęgowany przez przygnębiony, pełen rozpaczy i żalu wokal The Weeknd. Jako że śpiewa on o swoich ostatnich niewesołych przeżyciach miłosnych – nie mógł brzmieć inaczej.

Już na samym początku przygody z nowym wydawnictwem Kanadyjczyka mamy do czynienia z najlepszym utworem w stawce. Call Out My Name jest świetnie skonstruowanym kawałkiem; spod tej genialnej warstwy muzycznej ostro przebija się emocjonalny wokal, którego nie sposób zignorować. W połączeniu z rozciągniętym bitem brzmi on rewelacyjnie i trudno się od tej piosenki uwolnić. Obcując z tak dobrym utworem już na samym starcie, istnieją małe szanse, że następne będą w stanie zadziałać na nas tak samo, jak inauguracyjna kompozycja. I rzeczywiście tak się dzieje.


Mimo wszystko każda z kolejnych piosenek ma w sobie coś, co wyróżnia ją spośród pozostałych. Najbardziej rzucają się w pamięć utwory współtworzone z Gesaffelsteinem, czyli I Was Never There oraz Hurt You. Pierwszy z nich odznacza się dwojaką konstrukcją – w pewnym momencie powolny, rozleniwiony rytm zmienia się w wyraźniejszą, groźniejszą tonację. Z kolei Hurt You jest chwytliwym numerem z bujającym bitem, który chętnie się zapętla i podśpiewuje wraz z The Weeknd.

Nie chcę za bardzo ganić pozostałej części płyty – bynajmniej. Jednak porównując ją do Call Out My Name, dalsze kawałki wydają się po prostu poprawne. Bez zbędnych fajerwerków, okrzyków zachwytu i melomańskiego rozgorączkowania. Niemniej nie można powiedzieć, że są złe. Tworzą spójną całość, której słucha się niesamowicie przyjemnie i płynnie, kiwając głową w rytm bądź przytupując nogą. Choć to dla mnie trochę za mało.


My Dear Melancholy, to album równy, zwięzły i łatwy w odbiorze. Rozumiem zarzuty o nudę i wtórność, które gdzieniegdzie przebijają się spomiędzy fal fascynacji tym krążkiem. Rozumiem, że ta spójność może odrzucać i zachęcać do trzepnięcia EPki w kąt. I pomimo że mym zdecydowanym faworytem jest Call Out My Name, nie mogę wiele odjąć ogólnej prezencji krążka. On jest po prostu dobry. Nieprzesadnie wybitny czy nie wiadomo jak rewelacyjny, ale porządny. Na tyle porządny, że przekonałam się do muzyki The Weeknd. Jestem też przekonana, że przecinek na końcu tytułu nie znalazł się tam przypadkowo. Czekam na longplay.


po-słuchaj: Call Out My Name, I Was Never There, Hurt You

3 komentarze:

  1. Jak dla mnie, ta EPka to bardzo fajna sprawa i nie rozumiem zarzutów o nudę i wtórność. A "Call Out My Name" to w ogóle wyższa szkoła jazdy i totalnie mną ten utwór zawładnął :)

    Pozdrowienia + nowy wpis u mnie, zapraszam :)

    OdpowiedzUsuń
  2. Nie przedpadam za jego osobą i twórczością, ale ten minialbum polubiłam bardzo szybko. "Call Out My Name" to jedna z moich ulubionych piosenek tego roku.

    Nowy post. Zapraszam
    https://scarlett95songs.blogspot.com/

    OdpowiedzUsuń
  3. Epka przypomniała mi stare, dobre czasy, kiedy wychodziła Trylogia i Kiss Land. Takiego Weeknda lubię :)

    Nowy wpis na https://the-rockferry.pl/

    OdpowiedzUsuń