piątek, 20 października 2017

re-cenzja #13: Hurts – Desire (2017)

Siedem lat temu zachwycili smutnym, melancholijnym debiutem o przekornym tytule Happiness. Do tej pory zdążyli wyrobić sobie opinię świetnego duetu synth-popowego, zagruntować ją, a następnie się z nią... pożegnać. Z każdą kolejną płytą Hurts prezentują swoje nowe oblicze. Po nostalgicznym Happiness było mroczne, tajemnicze Exile, a później pojawiło się taneczne i dyskotekowe Surrender. Dwa lata po sporej przemianie w swoim brzmieniu przyszedł czas na kolejną rewolucję, czyli Desire. Obawiałam się tego albumu. Martwiłam się, że panowie zrezygnują z tworzenia ambitnych, wyszukanych dźwięków na rzecz tych bardziej przystępnych i popowych. Zwiastowała to już poprzednia płyta, wydana w 2015 roku o tytule Surrender. Można znaleźć na niej kilka piosenek wartych zainteresowania, ale całość pozostawiała niedosyt i jakiś taki niesmak. Liczyłam, że tym razem Hurts postanowią wrócić do korzeni. Niestety, pomyliłam się.

Na początku muzycznej kariery Theo i Adam czerpali wyraźne inspiracje z muzyki lat 80. Często wśród artystów, z których twórczości brali natchnienie wymieniali chociażby Pet Shop Boys, Depeche Mode czy Prince'a. Dało się to słyszeć, ale Hurts zawsze pozostawali sobą – nie zżynali od swoich idoli. Coś odmiennego dzieje się na Desire. Znajdziemy tu kilka analogii i raczej nieprzypadkowych podobieństw do innych, znanych utworów. Zanim przejdę do konkretnej analizy utworów na najnowszym wydawnictwie, warto przypomnieć jaki poziom prezentowali panowie na początku muzycznej ścieżki. Wystarczy przesłuchać po jednej piosence z Happiness i Desire, by zauważyć przepaść dzielącą te dwa krązki.


Całą przygodę z Desire rozpoczynamy pierwszym singlem promującym o tytule Beautiful Ones. Spory plus za przekaz, spory minus za ogólną prezencję. To jest taka piosenka na jeden raz – posłuchać i zapomnieć. Trochę drażni mnie w niej patetyczny, podniosły ton, który wyraźnie słychać w refrenie. Dalej mamy kolejny singiel, Ready to Go. Kiedy pierwszy raz go usłyszałam, byłam zawiedziona. Bardzo irytował mnie refren, gdzie Theo ciągle powtarza When I die, yeah you know, I'll be ready to go. Z czasem się przyzwyczaiłam i całkiem polubiłam energię tej piosenki. Na koncertach z pewnością sprawdzi się wspaniale – zarówno do śpiewania, jak i tańczenia.

Następne utwory niczym się nie wyróżniają. Wszystkie są tak samo miałkie, nijakie oraz boleśnie komercyjne. W People Like Us można znieść refren, który jest przestronny oraz spokojny; Chaperone zdaje się być kalką hitu Justina Biebera zatytułowanego Love Yourself, a Something I Need to Know brzmi jak mdła, nieudana próba odwzorowania Somebody to Die For z Exile. Piąta pozycja na trackliście, Thinking of you nie dość, że brzmi jak przebój jakiegoś boysbandu, to jest niemiłosiernie irytująca przez wysoki wokal Theo i przeciągające się "you-u-u-u". Wherever you go w swoim refrenie przypomina mi One Direction z początkowych ich piosenek; przy Boyfriend zadaję sobie pytanie: co to jest?! Kolejne paskudne skojarzenie z modnymi niegdyś boysbandami, a także z przebojem Kiss Prince'a. Niestety ta pierwsza myśl jest bardziej dotkliwa. Jedynym utworem, z którym może polubię się na dłużej (nie licząc Ready to Go) jest Wait Up – bardzo leniwe, chillujące, spokojne. I nawet nie irytuje mnie ten ponownie wysoki wokal Theo. Jestem w stanie mu to wybaczyć.


Czwarta płyta jednego z moich ulubionych zespołów bardzo mnie zawiodła. Desire brzmi tanio, tandetnie i kiczowato. Ja się pytam: gdzie się podziali ci tajemniczy, nostalgiczni Brytyjczycy z czasów Happiness i Exile? Z jednej strony dobrze, że nie zamykają się w swojej strefie komfortu i próbują nowych rozwiązań, chcą się rozwijać, ale z drugiej... Jeśli ten rozwój ma prezentować się tak, jak zawartość Desire, to niech już tworzą to, co sprawdzone i bezpieczne. Mam wrażenie, że ta płyta jest skierowana do bardzo niewymagających słuchaczy, młodzieży albo do osób, którym muzyka jest potrzebna tylko do rozrywki. Wtedy Desire może się podobać. Lecz tym, którzy w muzyce szukają czegoś więcej, nie polecam tej płyty. Lepiej wracać do Happiness i Exile, chwilami do Surrender, które ma swoje mocne strony, a na które ja tak psioczyłam. Zwracam honor. Po prostu nie podejrzewałam, że może być jeszcze gorzej.

★★☆☆☆☆☆☆☆☆
po-słuchaj: Ready to Go, Wait Up

7 komentarzy:

  1. Pełna zgoda. Desire to strasznie słaba płyta. Zgrzytałem zębami słuchając całości i, naprawdę, "Wait Up" to jedyna całkowicie dobra piosenka, która pozostała mi w pamięci.

    PS. Bardzo fajny ten nowy szablon bloga :)

    Miłego weekendu! :D

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Haha, znam to, ja sobie rwałam włosy z głowy z bezsilności. :D
      Dziękuję pięknie!

      Usuń
  2. Uuuu 2.5/10 to faktycznie baaaardzo słaba płyta. Nie znam jej jeszcze, ale mam w planach przesłuchać, bo wybieram się na ich koncert i wypadałoby znać choć kilka nowości :D

    Nowa recenzja na http://the-rockferry.blog.onet.pl/

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Na koncercie ta płyta może sprawdzić się nieźle i to jedna z jej nielicznych zalet. ;)

      Usuń
  3. Ale ładny szablon <3 Wow :)

    Nie znam tego krążka, ale singlowe Ready To Go lubię.
    Nowa recenzja, zapraszam
    http://scarlett95songs.blogspot.com/

    OdpowiedzUsuń
  4. Właśnie sobie uświadomiłam, jak (nie)dawno było "Wonderful Life" i "Better Than Love", jakie to było "wow, Hurts, świeża krew" i że na tych dwóch utworach kończy się moja wiedza. :D Nigdy nie czułam się wystarczająco zachęcona do sięgnięcia po więcej.
    Pozdrawiam.

    OdpowiedzUsuń