
Na albumie znajduje się czternaście utworów. Utrzymane są w blues rockowej stylistyce z nienachalnymi wpływami folku oraz country. Brzmi nieźle, ale też znajomo, prawda? Słychać tu mocną inspirację muzyką rockową lat 70. ubiegłego stulecia. Wsłuchując się w piosenki o miłości i śmierci, możemy poczuć wyjątkowy klimat. Jest mrocznie, jest tajemniczo, cały album idealnie pasowałby do zadymionych barów pełnych alkoholu oraz papierosów. Można rzec: ale to już było. Nie zaprzeczę, niemniej dobrze jest posłuchać czasami takiej wycieczki do minionych czasów.
Przyjrzyjmy się kompozycjom. Na starcie dostajemy mocne My church is black, które przez obecną harmonijkę przywodzi na myśl dziki zachód i wszelkie westerny. Jest to jeden z najmocniejszych punktów płyty, podobnie jak On the road. Ogromnie podoba mi się połączenie gitary elektrycznej i akustycznej oraz zmęczony wokal Portera. Łatwo idzie się polubić z tą piosenką. Na tle pozostałych utworów Better the devil I know mocno się wyróżnia. Pojawia się tu sporo "nowości" - zgrabnie wplecione skrzypce oraz organy, a ponadto mocny wokal Luny Bystrzykowskiej, który przełamuje ciężkość i surowość piosenki. Podobnym przełamaniem jest następna w kolejności kompozycja, Of sirens, vampires and lovers - twór spokojny i stonowany, przez który przebija się gitara akustyczna.
Ciężko mi napisać o pozostałych utworach coś innego niż poprawne. Poza nieznacznymi szczegółami nie różnią się za bardzo od siebie, przez co męczyłam się z ich słuchaniem. Najbardziej chyba z Cross my heart and hope to die, które - pomimo uroczego dziecięcego chórku - jest niesamowicie jednostajne, monotonne i usypiające. Słuchając albumu, zauważyłam też, że zdecydowana większość piosenek utrzymana jest w pewnym schemacie: krótkie zwrotki, a następnie powtarzanie tytułu utworu w akompaniamencie jednolitej, miarowej muzyki. Właśnie przez tę jednolitość trudnym zadaniem było dla mnie wysłuchanie całości naraz i próba rozróżniania kolejnych utworów.
Jedynie kilka piosenek z Songs of Love and Death pozostanie ze mną na dłużej. Reszcie muszę podziękować. Podejrzewam, że sympatykom blues rocka twórczość Me and That Man spodoba się bardziej niż mi. Doceniam nastrojowość debiutu i próbę powrotu do czasów sprzed kilkudziesięciu lat. Udało się. Ale nie sądzę, abym wracała do tego wydawnictwa. To chyba nie są do końca moje klimaty.
★★★★★★☆☆☆☆
po-słuchaj: Better the devil I know, On the road, My church is black
Trochę mordercze ballady, ale oczywiście nieporównywalne. Do tego dużo bardziej męczące, albo może trafiłem na te płytę w zły dzień ;)
OdpowiedzUsuń(http://bartosz-po-prostu.blog.pl)
PS. U mnie nowy wpis, pozdrawiam i miłego weekendu! :D
UsuńPrzesłuchałam "Magdalene" i byłam zdziwiona, że mi się podoba. "One Day" też jest niezłe. Myślę, że sięgnę niedługo sięgnę po cały album.
OdpowiedzUsuńU mnie nowy wpis, zapraszam i pozdrawiam. :)
Chodziło mi o "On The Road", aaaaaj. :P
UsuńWłaśnie planowałam zapoznać się z twórczością Me and That Man (sama nazwa mi się podoba, haha). Muszę się w końcu za nich zabrać.
OdpowiedzUsuńZapraszam na nową recenzję:
www.reckless-serenade.blog.pl
Bardzo dużo inspiracji na tej płycie. Ba, już w samym tytule (blisko mu do trzech pierwszych płyt Cohena). Podoba mi się ten krążek, ale na jakoś bardzo bardzo bardzo. Oceniłabym go podobnie jak ty.
OdpowiedzUsuńMy church is black także i ja dałabym do najlepszych.
Nowa recenzja na the-rockferry.blog.onet.pl