
Na nowy album islandzkiej grupy Of Monsters And Men
przyszło nam czekać cztery lata. Poprzednik premierowego Fever Dream,
Beneath The Skin, odniósł niemałe sukcesy nie tylko w Europie,
ale także w Stanach Zjednoczonych. Mnie przekonał także do muzyki z nurtu
indie, z którą wcześniej nie było mi szczególnie po drodze. A jednak doszło do
takiego momentu, że przez cały ten czas niecierpliwie czekałam na trzecią płytę
zespołu. Dziś Fever Dream jest już w naszych rękach. Pozostaje
pytanie, czy warto było czekać.
Na krążku znajdziemy bezpieczną liczbę jedenastu utworów.
Ich układ zbudowany jest na zasadzie kontrastu – spokojne kompozycje
przeplatają się z tanecznymi kawałkami, dzięki czemu trudno poczuć w trakcie
odsłuchu na przykład znudzenie. Choć szczerze przyznam, że pierwsze spotkanie z
Fever Dream nie było dla mnie emocjonujące. Poszczególne piosenki
wydawały mi się miałkie i wręcz banalne. Pierwsze koty za płoty, pomyślałam
wówczas i odpaliłam krążek od nowa. I dobrze zrobiłam, bo każde kolejne
spotkanie z albumem to rosnąca przyjemność.
Tracklistę otwiera pierwszy singiel promujący, czyli Alligator.
Podoba mi się wyrazista gitara elektryczna, mocna perkusja i ogólny charakterny
całokształt o rockowym zacięciu. Następne w kolejce jest delikatne, choć
nieprzekonujące mnie niczym Ahay; dwa numery później wchodzimy we
wspomnianą nastrojową sinusoidę, gdzie artyści na zmianę prezentują żwawe i
stonowane kawałki. Dobry zabieg i dowód, że Of Monsters And Men brzmią
porządnie w obydwu wersjach – choć nie ukrywam, że bardziej przemawia do mnie
ta energiczna strona Fever Dream.
Do moich ulubionych momentów płyty zaliczam, poza
Alligatorem, cztery utwory: Vulture, Vulture, Wild Roses, Wars
oraz Soothsayer. Pierwszy z wymienionych kupił mnie w ciągu dziesięciu
sekund. Jest beztroskim kawałkiem pachnącym wolnością, latem i uśmiechem;
bijąca od niego pozytywna energia oczarowuje od razu. W Wild Roses
najbardziej lubię wykorzystany kontrast – subtelne zwrotki i niezwykle
żywiołowy refren. Jestem przekonana, że utwór ten wspaniale będzie wybrzmiewał
na żywo. Wars trochę mnie zaskoczyło, przyznaję, ponieważ nie
spodziewałam się takiego funkowego vibe’u na tej płycie. Nie dość, że się
pojawił, to jeszcze zrobił to w najlepszy możliwy sposób, bo trudno się tej
piosence oprzeć. Wieńczące album Soothsayer to definicja utworów, które
zawsze wpasują się w mój gust – oparte na jednostajnym rytmie i wzbogacane
różnorodnymi instrumentami. Rewelacyjna propozycja, która z pewnością długo nie
opuści moich słuchawek. Muszę jeszcze zaznaczyć, że zrównoważone, romantyczne
oblicze twórców – choć ogólnie za takowym nie przepadam – ujęło mnie między
innymi w Stuck In Gravity, Under A Dome czy Waiting For The
Snow.
W odpowiedzi na pytanie postawione we wstępie – warto było
czekać cztery lata na Fever Dream. Wyraźnie słychać zakorzenienie
w dotychczasowej twórczości Of Monsters And Men, niektóre kawałki dobrze
pasowałoby do Beneath The Skin, niemniej jednocześnie słychać
rozwój zespołu i chęć sięgania po nowe. Więcej na Fever Dream
elektronicznych naleciałości, więcej eksperymentowania i próbowania różnych
rozwiązań. Może i nie zawsze wyszło to bezbłędnie i powalająco, ale całokształt
wypadł naprawdę dobrze. Co prawda najnowszego krążka Islandczyków do
tegorocznych ulubieńców raczej nie zaliczę (przynajmniej jeśli chodzi o
pierwszą dziesiątkę); nie zmienia to jednak faktu, że artyści nagrali porządny
album w duchu rasowego indie.
★★★★★★★★☆☆
po-słuchaj: Soothsayer, Wild Roses, Wars, Vulture, Vulture
Zatrzymałam się na Little Talks i nadal nie mogę ruszyć dalej z ich dyskografią :/
OdpowiedzUsuńNowy wpis na www.the-rockferry.pl/